Skuterem do Bagan

Jak tylko dowiedzieliśmy się, że w Mandalay można wypożyczyć skuter/motor na dłużej niż 24h w naszych głowach od razu zakiełkowała myśl by oderwać się od głównego nurtu i ruszyć na dwóch kółkach do Bagan. Jedynym minusem planu była konieczność powrotu do Mandalay by odstawić pojazd na miejsce. Po przekalkulowaniu kosztów (1500MMK/ 45 PLN za dzień oraz ok. 600MMK/2PLN za litr paliwa)   zdecydowaliśmy się na 4-dniowe wypożyczenie małego, nie rzucającego się w oczy skutera. Drogi w Birmie, zwłaszcza te łączące duże miasta są  wbrew pozorom w całkiem dobrym stanie. Tym niemniej pokonanie 200 km z Mandalay do Bagan zajęło nam ok 5-6 godzin. Podróż utrudniał upał i suche powietrze, lecz jednocześnie rozświetlały urocze uśmiechy mieszkańców i policjantów, którzy byli tak zdziwieni dwoma „białymi” na skuterze, że nawet nie próbowali nas zatrzymywać.

Bagan to starożytne miasto i księstwo słynące z wielkiej liczby prawie 4000 buddyjskich pagód, świątyń i klasztorów. W latach 1044-1287  było stolicą Pierwszego Imperium Birmańskiego (Królestwa Paganu). Obecnie pozostałości miasta tworzą Strefę Archeologiczną Pagan (Bagan Archaeological Zone) do której wjazd jest płatny 20$ od osoby. Ponieważ my poruszaliśmy się własnym motorem nikt nie próbował nawet tej opłaty pobrać (zazwyczaj opłata pobierana jest na rogatkach miasta przy wjeździe autobusem lub łodzią). Niezależny środek transportu pozwolił nam także na swobodne poruszanie się pomiędzy świątyniami oraz wyprawę do klasztoru Mont Popa. Choć teoretycznie turyści nie mogą jeździć po mieście na spalinowych skuterach – wg nas to zwykła „ściema” i naciąganie turystów na tzw ebike (8000kyats). Dla osób nie zafascynowanych buddyzmem i archeologią Bagan to trochę jedno wielkie muzeum, lecz życia dodają mu z pewnością unoszące się co rano na niebie balony. Nie należy jednak liczyć na podziwianie wschodu słońca w melancholijnej samotności. Wszystkie punkty widokowe są bowiem szczelnie obsadzone przez turystów. Warto również pamiętać, że stupy i świątynie to wciąż miejsca kultu i należy dbać o odpowiedni strój i zdjęcie butów.

Od nużącego zwiedzania kolejnych świątyń wybawiło nas oglądanie procesji symbolizującej wyjście z pałacu księcia Siddhartha Gautama, który w wieku 29 lat porzucił luksus, żonę i nowo narodzonego synka, aby szukać Oświecenia i Czterech Szlachetnych Prawd. Jest  to jeden z elementów ceremonii shinbyu, czyli wstąpienia dziewczynki lub chłopca do klasztoru. Ceremonia trwa conajmniej dwa dni, a nam udało się zobaczyć barwną procesję podczas, której bogato zdobione wozy i lektyki wiozły niezbyt uradowane dzieci oraz radosny spektakl  U Shwe Yoe. Taniec ten obrazuje starszych mężczyzn, którzy poszukują młodych pięknych dziewczyn. Rola kobieca, nazywana „Daw Moe” to pani w średnim wieku, która w dalszym ciągu poszukuje idealnego kandydata na męża. Ironiczny  i  zabawny taniec wyśmiewa starszych uganiających się za młódkami oraz dostarcza dużo radości oglądającej go publice.

Pragnąc wykorzystać całkowicie nasz skuterek drogę powrotną do Mandalay wybieramy przez kompleks położonych w górach świątyń Pho Win Taung oraz małe miasteczko Monywa. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę, że droga będzie wiodła przez odludne przestrzenie gorącego płaskowyżu środkowego, oraz że spanie w Monywie jest niezwykle drogie. Same świątynie Pho Win Taung to raczej jaskinie wypełnione posągami Buddy sprzed ok. 400, w różnym stanie rozkładu i zaśmiecenia. Jednak jest to miejsce często odwiedzane przez lokalnych wiernych, a tym samym nasz widok wzbudza oczywiście radość i serię pozowanych zdjęć.

Po nocy spędzonej w chyba najgorszym (grzyb na ścianie, spadający tynk z sufitu, grzyb w łazience oraz mokry dywan) i  przez to najdroższym (20$) pokoju podczas naszej podróży wcześnie rano wyruszamy z Monywy mając zamiar jeszcze odwiedzić  Thanboddhay Phaya, czyli świątynię, w której znajduje się ponad pół miliona wizerunków Buddy. Cała przestrzeń wypełniona jest posągami różnej wielkości przez co ma się wrażenie wejścia do sali luster.

Koniec końców udało nam się dojechać z powrotem do Manadalay po przejechaniu w sumie 900 km. Zdecydowanie było warto nie tylko ze względów ekonomicznych (zaoszczędziliśmy ok 100$ w porównaniu do tradycyjnych metod poruszania się po tym terenie). Wolność, radość spotkań ze zwykłymi mieszkańcami oraz wiatr we włosach, czyli to co lubimy najbardziej.

CO NOWEGO

Kategorie